wtorek, 9 grudnia 2014

Are you, are you coming to the tree... Czyli "Kosogłos" cz. 1

Jako fanka "Igrzysk Śmierci" musiałam zobaczyć ekranizację jak najszybciej. Od momentu mojego pobytu w kinie minęły już jakieś dwa tygodnie, ale dopiero teraz dzielę się z wami moimi przemyśleniami. 




Katniss udaje się uciec do legendarnego 13. Dystryktu, który według Kapitolu przestał istnieć dawno temu. Po dwukrotnym przetrwaniu Głodowych Igrzysk jej psychika jest w okropnym stanie. Rozpoczyna się propagandowa walka 13. Dystryktu przeciwko Kapitolowi. 

Film jest zdecydowanie mniej dynamiczny niż poprzednia część i jest to chyba największy zarzut do tej ekranizacji.  Każdy, kto przeczytał trylogię Suzanne Collins orientuje się co ma miejsce w poszczególnych częściach, a w ostatniej rzeczywiście nie ma co liczyć na fajerwerki. Od kilku lat panuje moda na rozciąganie na dwa filmy ostatnich ekranizacji. O ile w przypadku na przykład "Harry'ego Pottera" ma to swoje uzasadnienie, bo fabuła jest bardzo rozległa, w "Kosogłosie" zwyczajnie im nie wyszło. To strzał w kolano, który wynika chyba tylko z chciwości wytwórni. Nie było potrzeby robienia z 300-stronicowej książki w sumie 5-godzinnego filmu. 




Największy problem polega na braku punktu kulminacyjnego. Katniss w dużej mierze chodzi z tę i z powrotem po 13. Dystrykcie, co nie ma większego sensu.  Można powiedzieć, że nic znaczącego się nie dzieje, a to bardzo niedobrze, bo w końcu mamy do czynienia z ekranizacją książki, która jest światowym fenomenem,i która opisuje świat brutalny. Panuje korupcja i walka po trupach do celu. Tu nie ma sprawiedliwości, a ludzie są zmuszani do patrzenia na cierpienia swoich bliskich. Ta wizja szokuje mnie odkąd sięgnęłam po tę powieść i sprawia, że nie chcę się na to wszystko godzić. 





Doszłam do wniosku, że gdyby nie Jennifer Lawrence, która jest znakomitą aktorką, byłoby cienko. Obsada bohaterów drugoplanowych jest bardzo dobra, ale momentami bez wyrazu. W "Kosogłosie" zabrakło mi Haymitcha, który pojawia się na trochę dłużej w zaledwie jednej scenie. Bardzo dobrej, co prawda i chyba jedynej, która na chwilę rozluźnia ciężką atmosferę. Ale to nadal jest jedna scena. Brak Peety jest niestety odczuwalny, a  dałoby się tego uniknąć, gdyby nie było podziału. I wracamy do punktu wyjścia. 





Nie uważam, że jest to zły film, bo zachowuje swój klimat, trzyma w napięciu i zgrabnie pokazuje relacje między pomijanymi dotychczas bohaterami. Nie mogę też nie wspomnieć o znakomitej piosence "The Hanging Tree", która dosłownie wbija w fotel. Nuciłam ją przez cały następny tydzień i odsłuchałam dziesiątki razy. W końcu bardzo dobra ścieżka dźwiękowa. To wszystko sprawia, że jest dobrze.

 Ale gdyby nie podział na dwie części, byłoby prawie idealnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz