środa, 31 grudnia 2014

Lekko spóźniony stos wigilijny #1

Dzisiaj pokażę Wam co ciekawego przyniósł mi Mikołaj. Moja rodzina ma wyjątkową tendencję do trafionych prezentów i co najlepsze wspierają moje lekko geekowskie zainteresowania. Skupię się jednak na książkach (spora część już przeczytana).
 
 Zaczynając od góry:

1. "Zniszcz ten dziennik" - Keri Smith
2. "Wybacz mi, Leonardzie" - Matthew Quick
3. "Prawie jak gwiazda rocka" - Matthew Quick
4. "W śnieżną noc" - John Green, Maureen Johnson, Lauren Myracle
5. "Baśnie braci Grimm" - Philip Pullman
6. "Legendarne filmy" - Paolo D' Agostini



Część książek na pewno zrecenzuję w niedługim czasie. Jeśli macie względem tego jakieś specjalne życzenia, nie wahajcie się.


P.S. Jako, że w roku 2014 zapisywałam sobie szczegółowo co i ile czytam, napiszę post podsumowujący moje czytelnictwo.




wtorek, 23 grudnia 2014

Co czytać w święta



Jutro Wigilia. Rok dobiega końca. Od stycznia skrupulatnie zapisywałam sobie co i ile czytam. Nie chodzi oczywiście o żaden wyścig, zapisywałam żeby zaspokoić własną ciekawość, bo trudno mi oszacować ile rocznie czytam. Jako zapaleni czytelnicy zapewne spodziewacie się jakiejś miłej lektury pod choinką. Ja również, ale dzisiaj chcę Wam pokazać co zaplanowałam sobie do czytania, nie wliczając świątecznych prezentów. 
Ale zanim to zrobię, podsunę Wam powieść świąteczną.



 "Świąteczny sweter" to książka, która czekała na mojej półce od kwietnia tego roku i w końcu, jako, że prawie mamy już święta, postanowiłam po nią sięgnąć. I.. okazała się jednym z większych zaskoczeń tego roku! Spodziewałam się czegoś lekkiego, na co wskazywał i tytuł, i tematyka, a dostałam trochę przygnębiającą, ale niezaprzeczalnie piękną i prawdziwą powieść o potędze rodziny. 


Przejdźmy do książek, których przeczytanie zaplanowałam na przerwę świąteczną. O dziwo, okazało się, że to wyłącznie fantastyka. Nie wiem, czy uda mi się zrealizować to małe postanowienie, tym bardziej, że książki, które znajdę pod choinką mogą się okazać bardziej priorytetowe, ale zobaczymy. Lista prezentuje się tak:



Aż mi wstyd, że nie przeczytałam jeszcze "Władcy pierścieni". Pora jest najwyższa, ale na razie zapoznam się w całości z przygodami Bibo Bagginsa. No dobra, tak naprawdę chodzi o Smauga. To jest mój ulubiony bohater. 



Mam za sobą dopiero dwa tomy "Wiedźmina", ale chcę wszystko jak najszybciej nadrobić. To mój najważniejszy priorytet tych świąt. 


"Czas żniw" zapowiada się nieźle, ale jakiegoś strasznego ciśnienia nie mam. 


Jeśli chodzi o "Ziemiomorze" to też nie jestem pewna, czy podołam, ale jeśli nie cały cykl, to chociaż "Czarnoksiężnik z Archipelagu".


Chcę Wam od razu życzyć szczęśliwych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia i przeprosić za ostatnie nieobecności na blogu. Wiecie jak to jest - nauka goni i w końcu następuje zmęczenie materiału. Przez ostatnie tygodnie nie mogłam wykrzesać z siebie odrobiny pozytywnych emocji, przede wszystkim z przemęczenia, więc mam nadzieję, że nareszcie odpocznę. Wam również tego życzę. Zaglądajcie na bloga, bo posty pojawiać będą się znowu regularnie, to znaczy we wtorki i czwartki (plus okazjonalnie weekendy) w godzinach wieczornych. Wesołych Świąt!

wtorek, 16 grudnia 2014

Magia sama w sobie, czyli Harry Potter i muzyka

Muzyka filmowa jest czymś, co uwielbiam. Jako dziecko zawsze utożsamiałam się z ulubionymi bohaterami w filmach. Potrafiłam udawać jakąś postać przez kilka kolejnych dni. Teraz kiedy jestem starsza trochę mi to umknęło, bo zawsze albo coś stoi na przeszkodzie, albo mi już nie wypada zachowywać się jak kompletne dziecko. Muzyka filmowa pozwala mi wrócić do beztroskiego świata i poczuć jak superbohater, chociaż przez chwilę. Są takie soundtracki, które pozostają w pamięci na zawsze. Ścieżka dźwiękowa z "Harry'ego Pottera" jest jedną z moich najulubieńszych. Sprawia, że czuję się naprawdę magicznie z każdym kolejnym słuchaniem. Wszak nawet sam profesor Dumbledore powiedział, że muzyka jest największą magią ze wszystkiego co nas otacza. W tym przypadku to całkowita prawda. Chcę Wam dzisiaj pokazać (i zachęcić do wysłuchania) kilku utworów, które najbardziej zapadły mi w pamięci albo do których najczęściej wracam. 




Hedwig's Theme każdy doskonale zna, ale jako że jest to utwór najbardziej identyfikowany z Harry'ego Pottera, nie mogłam nie umieścić go na mojej liście. 






Jeden z najbardziej ponurych momentów w filmach, ale bardzo piękny. Melancholijny i napawający grozą - w końcu pokazuje Hogwart tuż przed ostateczną bitwą. 





"Harry & Hermione" z Księcia Półkrwi ilustruje dźwiękiem moją ulubioną scenę w tej części. Ulubioną głównie ze względu na muzykę, bo w książce ten moment nie jest przeze mnie jakoś szczególnie pamiętany. 





Lot na Hipogryfie. Uśmiecham się na samą myśl o tej scenie. Zdecydowanie najpiękniejszy utwór ze wszystkich soundtracków HP. Harry w tej scenie doświadcza prawdziwej wolności, a zarazem nieuchwytnego i bardzo rzadkiego momentu w życiu. Wystarczy, że zamknę oczy i czuję się jakbym to ja była na jego miejscu. Niesamowite.





Na koniec coś typowo zimowego. Ta ścieżka sprawia, że czuję prawdziwą magię świąt, a to chyba odpowiednia zachęta dla każdego. 

wtorek, 9 grudnia 2014

Are you, are you coming to the tree... Czyli "Kosogłos" cz. 1

Jako fanka "Igrzysk Śmierci" musiałam zobaczyć ekranizację jak najszybciej. Od momentu mojego pobytu w kinie minęły już jakieś dwa tygodnie, ale dopiero teraz dzielę się z wami moimi przemyśleniami. 




Katniss udaje się uciec do legendarnego 13. Dystryktu, który według Kapitolu przestał istnieć dawno temu. Po dwukrotnym przetrwaniu Głodowych Igrzysk jej psychika jest w okropnym stanie. Rozpoczyna się propagandowa walka 13. Dystryktu przeciwko Kapitolowi. 

Film jest zdecydowanie mniej dynamiczny niż poprzednia część i jest to chyba największy zarzut do tej ekranizacji.  Każdy, kto przeczytał trylogię Suzanne Collins orientuje się co ma miejsce w poszczególnych częściach, a w ostatniej rzeczywiście nie ma co liczyć na fajerwerki. Od kilku lat panuje moda na rozciąganie na dwa filmy ostatnich ekranizacji. O ile w przypadku na przykład "Harry'ego Pottera" ma to swoje uzasadnienie, bo fabuła jest bardzo rozległa, w "Kosogłosie" zwyczajnie im nie wyszło. To strzał w kolano, który wynika chyba tylko z chciwości wytwórni. Nie było potrzeby robienia z 300-stronicowej książki w sumie 5-godzinnego filmu. 




Największy problem polega na braku punktu kulminacyjnego. Katniss w dużej mierze chodzi z tę i z powrotem po 13. Dystrykcie, co nie ma większego sensu.  Można powiedzieć, że nic znaczącego się nie dzieje, a to bardzo niedobrze, bo w końcu mamy do czynienia z ekranizacją książki, która jest światowym fenomenem,i która opisuje świat brutalny. Panuje korupcja i walka po trupach do celu. Tu nie ma sprawiedliwości, a ludzie są zmuszani do patrzenia na cierpienia swoich bliskich. Ta wizja szokuje mnie odkąd sięgnęłam po tę powieść i sprawia, że nie chcę się na to wszystko godzić. 





Doszłam do wniosku, że gdyby nie Jennifer Lawrence, która jest znakomitą aktorką, byłoby cienko. Obsada bohaterów drugoplanowych jest bardzo dobra, ale momentami bez wyrazu. W "Kosogłosie" zabrakło mi Haymitcha, który pojawia się na trochę dłużej w zaledwie jednej scenie. Bardzo dobrej, co prawda i chyba jedynej, która na chwilę rozluźnia ciężką atmosferę. Ale to nadal jest jedna scena. Brak Peety jest niestety odczuwalny, a  dałoby się tego uniknąć, gdyby nie było podziału. I wracamy do punktu wyjścia. 





Nie uważam, że jest to zły film, bo zachowuje swój klimat, trzyma w napięciu i zgrabnie pokazuje relacje między pomijanymi dotychczas bohaterami. Nie mogę też nie wspomnieć o znakomitej piosence "The Hanging Tree", która dosłownie wbija w fotel. Nuciłam ją przez cały następny tydzień i odsłuchałam dziesiątki razy. W końcu bardzo dobra ścieżka dźwiękowa. To wszystko sprawia, że jest dobrze.

 Ale gdyby nie podział na dwie części, byłoby prawie idealnie. 

czwartek, 4 grudnia 2014

"Papierowe samoloty", czyli niezwykła zwyczajność lat 90-tych


"Papierowe samoloty" - Dawn O' Porter

Dzisiaj cofnijmy się 20 lat wstecz. Może się to wydawać niedużo, ale różnice między światem wówczas, a teraźniejszością są kolosalne. Wyobraźcie sobie świat bez komórek i internetu. W pierwszej chwili dziwnie, ale.. znacznie prościej i nie chodzi mi tutaj o zaawansowaną technologię, ale o zwykłe relacje między ludźmi. Gotowi? To zaczynamy. 



Flo i Renee znają się nie od dziś. Przez lata chodziły do jednej szkoły, ale jako osoby o całkowicie różnych charakterach, nie poznały się bliżej. Na skutek pewnych wydarzeń los splata je ze sobą, jednak okazuje się, że prawdziwa przyjaźń jest trudniejsza niż się wszystkim wydaje. 

Bohaterki są trochę młodsze ode mnie. To czasami przeszkadza mi odpowiednio wczuć się w daną powieść, ale tym razem ta różnica wieku nie była zanadto widoczna, ponieważ dziewczyny były raczej dojrzałe jak na swoje niecałe 16 lat (mimo, że jednak wolałabym, aby były starsze metryką). Pochłaniając kolejne strony, autentycznie przejmuję się losem bohaterów, co w literaturze młodzieżowej nie jest wcale oczywiste. 

Dawno nie miałam w rękach tak miłej, ale i melancholijnej książki. Nie miłej ze względu na pozytywną i wyidealizowaną treść, bo tak  wcale nie jest, ale ze względu na ukazanie piękna przyjaźni. Takiej zwyczajnej, szczerej i bardzo ulotnej w XXI wieku. I muszę przyznać, że trochę mi smutno, kiedy czytam o takim spokojnym, beztroskim życiu, bo mam wrażenie, że coś mi umknęło. W takich chwilach buntuję się przeciwko nieustannej gonitwie: o karierę, życie, pieniądze, przeciwko rzeczom, które powinny mieć znaczenie, a nie mają. 

Pragnę papierowych samolotów - namacalnej pamiątki młodości. 

wtorek, 2 grudnia 2014

"Niebezpieczne istoty", czyli spinoff trylogi "Beautiful Creatures"



"Niebezpieczne istoty" - Kami Garcia, Margaret Stohl


Pamiętacie popularną nie tak dawno temu trylogię "Piękne istoty"? Niezwykła historia Leny Duchannes i jej rodziny zagościła w sercach wielu młodych czytelników, a książka doczekała się nawet ekranizacji. Teraz nadeszła pora na przyjrzenie się jej kuzynce Ridley - iście niebezpiecznej istocie ciemności. Jak się skończyło to starcie? No to czytajcie dalej. 



Ridley jest jedną z Obdarzonych. Jako Syrena posiada niezwykłe zdolności manipulowania ludźmi, które wykorzystuje z pełną premedytacją i czasami zupełnie bez serca. Bohaterka wyjeżdża wraz ze swoim chłopakiem Linkiem do Nowego Jorku. Nie wie jeszcze jednak do jakiej niebezpiecznej sytuacji doprowadzi i co to oznacza dla jej najbliższych. 

Spinoffy są dosyć niebezpieczną formą. Czytelnicy co prawda znają już świat i bohaterów, ale zazwyczaj przygody postaci drugoplanowych nie przykuwają takiej uwagi. Przykładem mogą być "Dary Anioła", gdzie, o ile główna bohaterka jest w porządku, to nie chciałabym zgłębiać szczegółów życia takiego Aleca. W "Niebezpiecznych istotach" sprawa wygląda zgoła inaczej. Lena z pierwotnej trylogii była  nieco przesłodzona i idealna. Ridley, jako istota ciemności ma dużo więcej do powiedzenia.  Wie, czego chce i nie ma żadnych zahamowań. 

Autorki w "Niebezpiecznych Istotach" pokazują nam zupełnie inny świat. Tu nie ma już miejsca na walkę dobra ze złem, bo podziału na tych dobrych i złych po prostu nie ma. To gra w układy pomiędzy wpływowymi, a jednocześnie najbardziej groźnymi istotami ciemności. W połączeniu z wątkiem lekko kryminalnym powieść czyta się bardzo szybko, ze sporą przyjemnością. Niewątpliwym minusem książki jest jednak postać Linka, który pozostaje nudny do szpiku kości. Nie mogę wyjść ze zdziwienia, jak Ridley, która jest najciekawszą postacią w całych Kronikach Obdarzonych, wytrzymuje z nim. 

Ostatecznie "Niebezpieczne Istoty" wypadają znacznie lepiej w porównaniu z pierwotną trylogią i są ciekawą alternatywą dla osób, które poszukują w powieściach Kami Garci i Margaret Stohl trochę bardziej mrocznego świata. 


P.S. Postaram się jeszcze w tym tygodniu zrobić małe  książkowe podsumowanie listopada. 

czwartek, 27 listopada 2014

"Kopalnie talentów", czyli przepis na sukces

Zwykle nie czytam zbyt wielu poradników. To dość specyficzny rodzaj literatury, spotkałam się już ze stwierdzeniem, że poradniki są książkami o niczym i zdaję sobie sprawę, że niektórzy ich po prostu nie lubią. Sięgnęłam jednak po "Kopalnie talentów" Rasmusa Ankersena, zafascynowana prawdziwym, namacalnym sukcesem i intuicja mnie nie myliła. Książka zaskoczyła mnie pod każdym względem. 




Tytułowe kopalnie talentów to miejsca, z których wywodzą się najlepsi zawodnicy sportowi świata. Nie ma w tym żadnej przesady, bo statystyki mówią same za siebie. Nie bez powodu Kenijczycy zajmują wszystkie czołowe miejsca w najważniejszych zawodach i olimpiadach o zasięgu światowym w biegach długodystansowych, a Brazylijczycy słyną z doskonałych piłkarzy. 

 Rasmus Ankersen jest byłym profesjonalnym piłkarzem i autorem wielu cenionych książek dotyczących szeroko rozumianego sukcesu. Aby zgłębić tajemnice Kopalni Talentów sprzedał swój dorobek i przez ponad pół roku jeździł po świecie, żeby poznać, zrozumieć i żyć razem z mistrzami. Autor  odpowiada na pytania dotyczące "cudownych ludzi" sportu i w jaki sposób  osiągnęli tak wiele. Podpowiada nam również przepis na sukces, bo okazuje się, że ten wcale nie zależy od żadnych "nadprzyrodzonych czynników". Niektóre tezy stawiane przez pisarza wydają się oczywiste, inne zaskakują, a jeszcze inne wzbudzają kontrowersje. 


Książka w przyjemny i przystępny sposób pokazuje czytelnikowi zależności pomiędzy największymi gwiazdami sportu i zmusza do głębszych przemyśleń. Ankersen zaobserwował fascynujące zjawisko i świetnie wykorzystał swoje sportowe doświadczenie. I naprawdę stworzył przepis na sukces w jednym przeciętnej długości poradniku. Tylko, żeby jeszcze komuś chciało się to wykorzystać. Wszak sukces, a zwłaszcza ten na wielką skalę wymaga ogromnych poświęceń. 

wtorek, 25 listopada 2014

Christmas is coming, czyli książki, które ostatnio zwróciły moją największą uwagę


Do świąt został mniej niż miesiąc. Rodzina (a w szczególności moi dziadkowie), szuka inspiracji prezentowych i co rusz pytają mnie co chcę dostać pod choinkę. Zdaję sobie sprawę, że w przypadku większości osób odpowiedź brzmi pieniądze, jednak ze mną jest zgoła inaczej. Po prostu lubię niespodzianki i nie wyobrażam sobie podyktowania im dokładnie jakiejś rzeczy, bo przecież spodziewałabym się co dostanę. To działa oczywiście w drugą stronę - ja też muszę się naszukać i przede wszystkim wysilić, ale mam wówczas większą radość z dania prezentu. Jest co prawda większa szansa, że może być nietrafiony, ale mimo wszystko.


Wobec tego chcę Wam przedstawić parę książek, głównie z literatury młodzieżowej, które ukazały się na rynku niedawno, cieszą się sporą popularnością i mogą być naprawdę fajną propozycją dla osób, które podobnie jak ja nie wiedzą co odpowiedzieć w chwilach, gdy wszyscy dookoła pytają cię co chcesz dostać na święta.



W ŚNIEŻNĄ NOC


Śnieżyca zamienia małe górskie miasteczko w prawdziwie romantyczne ustronie. A przynajmniej tak się wydaje… Bo przecież przedzieranie się z unieruchomionego pociągu przez mroźne pustkowia zazwyczaj nie kończy się upojnym pocałunkiem z czarującym nieznajomym. I nikt nie oczekuje, że dzięki wyprawie przez metrowe zaspy do Waffle House uda się odkryć uczucie do wieloletniej przyjaciółki. Albo że powrót prawdziwej miłości rozpocznie się od nieprzyzwoicie wczesnej porannej zmiany w Starbucksie. Jednak w śnieżną noc, kiedy działa magia Świąt, zdarzyć może się wszystko…




Książka o cudownym świątecznym klimacie jest idealnym rozwiązaniem dla wielbicieli klasycznej i porządnej literatury młodzieżowej. John Green jest jednym z autorów tej powieści, wobec czego chyba nie muszę więcej tłumaczyć...?



WYBACZ MI, LEONARDZIE


Leonard Peacock kończy osiemnaście lat. Z tej okazji szykuje prezenty dla przyjaciół, goli głowę na łyso i zabiera do szkoły pistolet… Tego dnia zamierza rozliczyć się z przeszłością i dorosłymi, którzy go nie rozumieją. W świecie Leonarda nie ma miejsca na kompromisy, wszystko jest albo czarne, albo białe. Jak w starych filmach z Humphreyem Bogartem... Pif-paf!


Matthew Quick pisze książki, które pokazują nam prawdę o życiu. Jakieś dwa lata temu byłam oczarowana świetnym "Poradnikiem pozytywnego myślenia" i wydaje mi się, że będzie podobnie w przypadku przygód Leonarda.



ZNISZCZ TEN DZIENNIK



 Ideą dziennika jest jego kreatywne „zniszczenie”, „pobrudzenie”, poprzez dowolną, bardzo osobistą, czasem abstrakcyjną, ale zawsze twórczą interpretację zadań zaproponowanych na jego stronach. Polecenia te mogą wydawać się niekonwencjonalne: dziurawienie stron, malowanie dłońmi, zalewanie kawą, zgniatanie kartek czy zabranie dziennika pod prysznic - nie należy jednak rozumieć ich zbyt dosłownie, ale jedynie jako podpowiedzi mające na celu wykorzystanie własnej wyobraźni i utrwalenia swoich stanów ducha, wrażeń i obserwacji z otaczającego świata. Każdy dziennik jest niepowtarzalnym dziełem jego twórcyddając jego osobowość i postrzeganie rzeczywistości.



Według mnie pomysł jest absolutnie niesamowity. Z początku każdemu miłośnikowi książek może wydawać się profanacją takie traktowanie naszych papierowych przyjaciół, ale z drugiej strony taki dziennik jest fantastyczną sprawą. Już sobie wyobrażam ile czeka mnie zabawy, kiedy dostanę go w swoje ręce!




A wy jakich książek oczekujecie pod choinką?


czwartek, 20 listopada 2014

Moje ulubione kontynuacje Disney'a



Chcę wam przedstawić najbardziej udane kontynuacje bajek Disney'a. Moim zdaniem oczywiście.  Napiszę osobno na temat animacji Pixara, bo to temat rzeka, a animacji mamy bez liku. To jest moja opinia i powrót do dzieciństwa. Subiektywnie i osobiście. 

MAŁA SYRENKA 



"Mała Syrenka" to absolutny klasyk Disneya. Ariel jest jedną z najbardziej lubianych księżniczek i nie ma się czemu dziwić. W moim przypadku jednak nie zawsze tak było. Moim punktem wyjściowym w przygodach syrenki była druga część "Powrót do morza". Tę kasetę miałam na video i utożsamiałam się z Melodią - córką Arielki (naprawdę, znałam na pamięć wszystkie teksty). Pierwszą część obejrzałam na poważnie niedawno, bo dopiero w zeszłym roku. 

I przyznaję, oryginalna opowieść jest zdecydowanie najlepsza, ale do dwójki mam zwyczajnie sentyment. Dlatego przymykam oko na raczej słabą fabułę i beznadziejny czarny charakter. Morgana jest marną imitacją Urszuli z pierwszej części i nie jest ani trochę straszna. W końcu w Urszuli najbardziej przerażający był jej "ogródek dusz". Taka Morgana nie ma nic do zaoferowania.

Trzecia część, mówiąca o wydarzeniach sprzed spotkania Ariel z Erykiem jest już bardzo na siłę. Dodatkowo przykro mi, że Ariel wychowywała się w tak smutnym miejscu, była całkowicie odcięta od świata, a za muzykowanie trafiało się do więzienia. Tę część ratuje tylko jedna świetna piosenka: "Wciąż pamiętam". 




ZAKOCHANY KUNDEL



W przypadku "Zakochanego kundla" sprawa wygląda podobnie, bo moim punktem wyjścia również była część druga. Powstanie "Przygód Chapsa"  jednak jest nieco bardziej kontrowersyjne.  Od oryginalnej historii minęło prawie 50 lat. Może jestem w mniejszości, ale chyba bardziej podobała mi się właśnie ta druga część. Pewnie częściowo wynika to z sentymentu, ale myślę, że może chodzić o to, że średnio przemawiają do mnie bajki z lat 30-tych, 40-tych, 50-tych. Nie trafia do mnie "Królewna Śnieżka" i "Alicja w krainie czarów", i tak też jest z przygodami Lady i Trampa. Za to dzielny Chaps nigdy mi się nie nudzi, chociaż rzeczywiście animacja może nie mieć już tego klimatu. 



Są też takie bajki, których kontynuacji wyczekuję od bardzo, bardzo dawna. Mimo, że niektóre z nich są zapowiadane od lat, jak nie było, tak nie ma śladów informacji. To znaczy mówi się, że mają być, ale minęło już wiele lat i nadal nic nie wiadomo o dacie oficjalnej premiery. Zupełnie jakby prace nad danym filmem zostały po prostu zawieszone. To nie jest tak, że jestem jakoś niesamowicie szczęśliwa z powodu kolejnych części, bo większość z nich jest duża słabsza od oryginału, ale i tak przecież obejrzę je z wielką radością. Z Disneya przecież się nie wyrasta.